Porozmawiajmy o Bogu. Część 1: Praprzyczyna

Religia to temat oklepany niczym stara szkapa, sam pisałem o niej przy kilku innych okazjach. W gruncie rzeczy też niezbyt ambitny. Apologeci religijni w dzisiejszych czasach brzmią często jak zaślepieni piewcy minionych lat, a bojowi ateiści promieniują  samozadowoleniem i narcystycznym poczuciem wyższości, zbudowanych na oczywistych i mało wnikliwych argumentach. Poniższym tekstem niekoniecznie chciałbym umieszczać się po której ze stron konfliktu. Proponuję za to, nieco górnolotnie, wznieść się ponad utarte schematy i zastanowić, o czym tak naprawdę mówimy, gdy wspominamy o Bogu. Ponadto zwyczajnie próbuję wrócić do pisania, więc postanowiłem wybrać bardziej otwarty temat, co by się nie przegrzać.

Zacznijmy od definicji. Słownik PWN podaje następującą:

Bóg
1. «w religiach monoteistycznych: istota nadprzyrodzona, stworzyciel i pan wszechświata»
2. «w religiach politeistycznych: istota lub jej wyobrażenie będące przedmiotem kultu»
3. «człowiek lub przedmiot bezkrytycznie uwielbiany»

Dodatkowe rozwinięcie podaje Wikipedia. Cytuję fragment przetłumaczony przeze mnie z wersji angielskiej, gdyż polska wydawała się zbyt ogólna:

Pojęcie Boga podzielić możemy na osobowe i bezosobowe. W teizmie Bóg jest stwórcą i siłą utrzymującą wszechświat, w deizmie zaś jest stwórcą, lecz nie siłą utrzymującą. W panteizmie Bóg sam jest wszechświatem. W ateizmie nie ma wiary w istnienie Boga, natomiast w agnostycyzmie uważa się, że poznanie Boga lub potwierdzenie jego istnienia jest niemożliwe. Bóg postrzegany jest również jako źródło wszelkiej moralności.

Jak widać definicja nie jest zbyt spójna, ale można ją podzielić pod dwoma względami, pierwszy to rozróżnienie osobowy/bezosobowy, a drugi moralność/przyczynowość. Spoglądając na to pod tym kątem możemy wyłonić dwa całkowicie różne wyobrażenia znaczeń owego słowa.

W tym wpisie będzie o Bogu, jako praprzyczynie stworzenia. Rozważając to pojęcie w ten sposób siłą rzeczy dochodzimy do pewnego impasu. Z jednej strony posługując się rozumowaniem Arystotelejskim zwracamy uwagę na to, że wszystko w naturze ma swoją przyczynę, idąc zaś śladem ich łańcucha, w końcu, zgodnie z logiką, musimy dotrzeć do przyczyny pierwotnej, której wszystkie inne są skutkiem. Za taką co bardziej pozbawieni wyobraźni mogą podać Wielki Wybuch. Niemniej jednak trudno przejść do porządku dziennego z takim tłumaczeniem nie pytając także i o jego przyczynę, gdyż sama eksplozja niejako instynktownie kojarzy się raczej z efektem. Jestem przekonany, że w tym momencie ktoś faktycznie znający się na fizyce (w przeciwieństwie do mnie) mógłby podać mi skomplikowane i niewątpliwie ciekawe wytłumaczenie tego fenomenu, wątpię jednak, by było ono w stanie rozwiać oczywiste wątpliwości. Materia nie mogła powstać z niczego i bez udziału żadnej siły, a jeżeli miała w tym udział jakaś siła, wtedy możemy mówić najwyżej o kolejnej przyczynie.

Z drugiej strony, zakładając, że przestrzeń faktycznie jest nieskończona, nie ma żadnej przeszkody w tym, by wspomniany łańcuch też szedł w nieskończoność, równie więc prawdopodobne jest to, że praprzyczyna w ogóle nie istnieje, a WB jest tylko jednym ogniwem w nieskończonym łańcuchu.

Tu dochodzimy też do punktu, który tak uwiera wielu ateistów. Siłą rzeczy decydując się na jedną z odpowiedzi, mianowicie praprzyczyna (Bóg)/nieskończony łańcuch przyczyn (brak Boga) musimy wykazać się pewną dozą wiary. Jedyną możliwą stricte naukową odpowiedzią w tym przypadku jest agnostycyzm. Wszystko inne wymaga od nas opinii nie popartej dowodami. Zawsze pewne rozbawienie wywoływało u mnie oburzenie, z jakim ateiści przyjmowali zarzucenie im w tym aspekcie wiary. Jeżeli nie wierzycie, to spróbujcie zasugerować coś takiego na jakimś ateistycznym forum i poobserwujcie reakcje tam bywających. Prawdopodobnie będzie to mieszanka irytacji i prób ośmieszenia takiego rozumowania oraz automatyczne zaszufladkowanie was jako osób religijnych. Trochę dziwi taka alergiczna reakcja na samą sugestię, że ateista w swoich poglądach może sugerować się jakąkolwiek wiarą. W gruncie rzeczy w swojej formule jest podobna do tego, gdybyście na forum teistów zaczęli kwestionować wiarę. Obserwując tego typu zachowania od razu możemy zauważyć, że weszliśmy w przestrzeń ideologii, a nie naukowych lub filozoficznych rozważań.

W tym momencie co elokwentniejsi ateiści mogliby zasłonić się „ciężarem dowodu”, sugerującym, że to po stronie osoby postulującej istnienie czegoś leży obowiązek udowodnienia tego. Obrazuje to „argument filiżanki” zaproponowany przez Richarda Dawkinsa. Załóżmy, że twierdzę, iż po orbicie jakiejś znacznie oddalonej od nas planety kręci się filiżanka. Planeta jest na tyle daleko, że w żaden sposób nie możemy ani potwierdzić, ani zaprzeczyć temu stwierdzeniu w sposób empiryczny, gdyż nie posiadamy ku temu odpowiednich narzędzi poznawczych. Dawkins więc zakłada, że ponieważ to ja wyszedłem ze wspomnianą tezą, to po mojej stronie leży obowiązek udowodnienia jej. W gruncie rzeczy argument ten jest jedynie nieco bardziej wysublimowaną wersją argumentu św. Mikołaja (jest on jedynie postacią mityczną i nie musimy udowadniać, że nie istnieje, więc to samo tyczy się Boga). Zawsze zadziwiało mnie, jak usatysfakcjonowani tym byli fani Dawkinsa i jak usilnym brakiem wyobraźni trzeba się wykazać, żeby tego typu argumentację zestawić z zapytaniem o praprzyczynę stworzenia. Po pierwsze, filiżanka jest wytworem człowieka, samo to na starcie dyskwalifikuje ten sposób rozumowania, gdyż pytanie o bezosobową ingerencję, jako o praprzyczynę istnienia wszechświata, pozostaje zasadne nawet po oderwaniu od religijności i ludzkiej twórczości. Po drugie, istnienie kręcącej się gdzieś filiżanki nie niesie ze sobą żadnych konotacji wpływających na nasze postrzeganie rzeczywistości. Nawet jeśli postawimy pytanie skąd ta filiżanka się tam wzięła, to dalej pozostanie ono bez związku z zagadnieniem wszechstworzenia. Po trzecie, argument ten sugeruje, iż zapytanie o stworzenie wszechświata ma charakter zero-jedynkowy, mianowicie teza praprzyczyny zestawiona jest z brakiem tezy. Jest to nieprawda, gdyż w istocie dylemat ten ma charakter x, y. Teza o istnieniu praprzyczyny to x, a teza o nieskończonym łańcuchu przyczyn to y. Obydwa te poglądy zakładają pewien charakter istnienia wszechświata i obydwa wymagają argumentów i dowodów, aby mogły zostać uznane za fakt. Ponieważ nie istnieją żadne dowody na poparcie ani jednej ani drugiej tezy, obie pozostają zasadne dokładnie w ten sam sposób. Naturalne więc wydaje mi się założenie, że ponieważ nie istnieją żadne przesłanki sugerujące przewagę jednego argumentu nad drugim, każdy z nich wymaga posłużenia się pewną dozą wiary, a jedynie agnostycyzm jest odpowiedzią wymykającą się ideologicznym kleszczom.

To koniec pierwszej części mojego wpisu. Następnym razem zajmę się pojęciem Boga osobowego, czyli przejdziemy bezpośrednio do perspektywy religijnej. Nie mogę zapewnić, kiedy to się stanie, bo nie chcę znów łamać postawionych sobie celów. Do zobaczenia.

2 uwagi do wpisu “Porozmawiajmy o Bogu. Część 1: Praprzyczyna

  1. Pingback: Rozkoszny urok ideologii – Psychoskotoma

  2. Małgorzata Konstańczak

    jak dyskusja o Bogu to oczywiście z wsparciem naukowym i ustaleniami. Tak się składa, że te wszystkie ustalenia i definicje ani trochę nie rozjaśniły umysłów. Im więcej opracowań naukowych tym większy mętlik w temacie.

    Polubienie

Dodaj komentarz